To była moja druga rowerowa wyprawa po Bałkanach. Siedem lat temu, tuż przed rozpoczęciem studiów, przejechałem 1200 km z Wiednia do Baru w Czarnogórze. Tamten wyjazd zostawił we mnie tyle wspomnień, że od dawna chciałem wrócić i na nowo odkryć ten niezwykły region.
Bikepacking na Bałkanach
Podczas tej wyprawy podążaliśmy trasą zainspirowaną wpisem The Balkans na stronie bikepacking.com, który okazał się świetnym punktem wyjścia. Wprowadziliśmy jednak kilka zmian, aby dostosować trasę pod nas. Spędziliśmy więcej czasu na zwiedzaniu Zatoki Kotorskiej i zdecydowaliśmy się ominąć Bośnię.
Trasa prowadziła przez Chorwację, Czarnogórę i Albanię, łącząc malownicze nadmorskie drogi, wymagające górskie podjazdy i dzikie, nieprzejezdne ścieżki. Pogoda pod koniec września bywała kapryśna, burze i nagłe ulewy często zmuszały nas do postojów. Bałkany zachwycały na każdym kroku: niesowite widoki, super ludzie i przepyszna kuchnia!
Trasa
Jeśli chodzi o trasę, to zaliczyliśmy wszystko: od ruchliwych dróg wzdłuż wybrzeża, gdzie ciężarówki z entuzjazmem wyprzedzały na trzeciego, po błotniste ścieżki w Albańskich Alpach, gdzie momentami ledwo dało się przepchnąć rower.
Całość układała się w dużą pętlę wokół Jeziora Szkoderskiego. Prawie 9000m przewyższenia,. głównie na długich górskich podjazdach w Czarnogórze i Albanii.
Chorwacja
Podróż zaczęliśmy na lotnisku w Dubrowniku. Udało nam się dogadać z właścicielem apartamentu przy lotnisku, że przechowa nasze torby rowerowe przez tydzień. Okazało się, że ma też vana, więc całą szóstkę z rowerami sprawnie odebrał z lotniska. A że przy apartamencie był basen, to składanie rowerów było bardzo przyjemne.
Bikepacking w Czarnogórze
Zatoka Kotorska
Po złożeniu rowerów w Dubrowniku ruszyliśmy wzdłuż wybrzeża, przekraczając granicę z Czarnogórą. Początkowo pogoda dopisywała, ale im bliżej byliśmy Kotoru, tym więcej ciemnych chmur zbierało się nad nami. Noc planowaliśmy spędzić pod namiotem, jednak nadciągająca burza skłoniła nas do zmiany planów. Zatrzymaliśmy się w Bijeli, gdzie za jedyne 10 EUR od osoby wynajęliśmy mieszkanie (pewnie było taniej niż camping).
Park Narodowy Lovćen
Następnego ranka ruszyliśmy z Zatoki Kotorskiej i szybko zaczęliśmy długi, ponad dwudziestokilometrowy podjazd. Wspinaczka z poziomu morza na wysokość 1400 metrów była warta wysiłku, widoki Zatokę Kotorską zapierały dech w piersiach. Po wjechaniu do Parku Narodowego Lovćen, krajobraz zmienił się w skaliste klify i lasy.
Zjazd z przełęczy był niesamowity. Długa, kręta droga asfaltowa prowadziła nas w dół w stronę Virpazaru, małego miasteczka położonego nad Jeziorem Szkoderskim. Niestety, pogoda znów nam nie sprzyjała – na wieczór zapowiadano burze. Dlatego już drugą noc z rzędu zdecydowaliśmy się na nocleg w apartamencie.
W Virpazarze zaskoczył nas polski akcent, w restauracji wisiało zdjęcie Roberta Makłowicza, który kiedyś nagrał tam odcinek. Naturalnie, musieliśmy spróbować jedzenia i nie zawiedliśmy się!
Bar
Tego dnia naszym celem było dotarcie do Albanii. Z Virpazaru ruszyliśmy przyjemną trasą przez góry, a następnie zjechaliśmy w dół w stronę nadmorskiego Baru. Stamtąd kontynuowaliśmy jazdę wzdłuż wybrzeża, aż do samej granicy.
Bikepacking w Albanii
Szkodra
Zaraz po przekroczeniu granicy poczuliśmy, że Albania to zupełnie inny świat. Ruch na ulicach przypominał zorganizowany chaos. Samochody, rowery, piesi, wszyscy poruszali się jakby według własnych zasad. Po drogach biegały bezpańskie psy, a królem dróg był Mercedes, niezależnie od rocznika.
Mimo tego miejskiego zgiełku atmosfera była niesamowicie przyjazna. Dzieci machały do nas i przybijały piątki. W prognozie na wieczór znów burze, ale udało nam się znaleźć świetne miejsce, 120-metrowe mieszkanie w samym centrum, za 10 euro od osoby. Na stole czekała butelka rakii w ramach powitania. Idealne miejsce, żeby złapać oddech po całym dniu na trasie.
Alpy Albańskie: ze Szkodry do Nderlysaj
Ta część podróży zaprowadziła nas w samo serce Alp Albańskich, znanych też jako Góry Przeklęte. To jedno z ostatnich naprawdę dzikich miejsc w Europie. Trasa ze Szkodry do Theth okazała się najtrudniejszym etapem całej wyprawy.
Początek był jeszcze przyjemny, asfaltowa droga prowadziła malowniczym kanionem, otoczonym wysokimi górami. Po drodze mijały nas pasące się kozy i krowy, jakby czas zatrzymał się tutaj dawno temu. Po około 20 kilometrach asfalt się skończył i zaczęła się walka: szuter, kamienie i błoto po ostatnich deszczach. Podjaz dłużył się, ale wystarczyło spojrzeć za siebie, żeby odetchniąc - widoki były absolutnie niesamowite.
Na wysokości około 500 metrów dotarliśmy do maleńkiej wioski Kir. Było tam zaledwie kilka koparek i kawiarnia w szopie, skromna, ale jedyna w okolicy. O jedzeniu mogliśmy zapomnieć, w menu była tylko cola i kawa po turecku. Wokół kręciły się bezpańskie psy, które z zaciekawieniem nas obserwowały.
Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej. Żwirowa, jeszcze całkiem przyjemna droga szybko zamieniła się w skalisty i błotnisty górski szlak. W pewnym momencie błoto było tak głębokie, że jazda nie wchodziła w grę, trzeba było pchać rowery.
W końcu dotarliśmy do przełęczy na wysokości 1100 metrów. Zjazd na szczęście nie był błotnisty, ale duże kamienie dość szybko dały o sobie znać, część ekipy na dętkach i (za) niskim ciśnieniu złapała snake'a. Pod wieczór w górach szybko zrobiło się ciemno i całkiem chłodno, a o zasięgu w telefonach mogliśmy zapomnieć.
O zmierzchu dojechaliśmy do Kafe Skollaj, które, choć na Google Maps widniało jako restauracja, w rzeczywistości było jedynie pubem. Kiedy zapytałem miejscowego, czy mają colę, źle mnie zrozumiał i myślał, że pytam o kokainę! Po wyjaśnieniu nieporozumienia dostaliśmy cukrowy zastrzyk energii na ostatnie 8 kilometrów płaskiej, żwirowej trasy w kierunku Nderlysaj.
Kiedy zapytałem miejscowego, czy mają colę, źle mnie zrozumiał i myślał, że pytam o kokainę!
Nocleg udało nam się ogarnąć w Nderlysaj, w pensjonacie prowadzonego przez lokalną rodzinę, która przyjęła nas z niesamowitą gościnnością. Przygotowali dla nas obfitą kolację, która po długim, zimnym dniu była dokładnie tym, czego potrzebowaliśmy. Gospodarz z dumą serwował swoją domowej roboty rakiję z orzechów włoskich, zachwalając ją jako “Mercedesa” wśród wszystkich loklanych rakij. Był to doskonały sposób na zakończenie dnia, choć ogrzewanie nie działało i noc była całkiem zimna. Na szczęście miałem ze sobą śpiwór 0°C.
Alpy Albańskie: z Theth do Koplik
Następny poranek przywitał nas niskimi temperaturami, ale po raz pierwszy podczas wyprawy mieliśmy bezchmurne niebo i słońce. Po śniadaniu przygotowanym przez naszych gospodarzy, wyruszyliśmy z Nderlysaj w kierunku Theth, planując wspinaczkę na przełęcz na wysokości 1650 metrów.
Zaczynając w dolinie na wysokości około 500 metrów, stanęliśmy przed wymagającym podjazdem 1100m przewyższenia. Na szczęście ten odcinek drogi został świeżo wyasfaltowany w 2022 roku, co ułatwiło wspinaczkę. W miarę jak wjeżdżaliśmy wyżej, dotarliśmy do Theth na wysokości 800 metrów – popularnej miejscowości turystycznej z wodospadami i licznymi szlakami. Tam zatrzymaliśmy się w małym sklepie spożywczym, aby uzupełnić zapasy i wypić kawę w wersji premium z ekspresu.
Na wysokości 1650 metrów zostaliśmy zmuszeni do założenia na siebie niemal wszystkie warstwy jakie mieliśmy – było lodowato. Na szczęście na szczycie znajdował się fajny, nowoczesny hotel z restauracją, gdzie zjedliśmy coś przed rozpoczęciem długiego zjazdu w kierunku Kopliku.
Zjazd, który liczył około 40 kilometrów, był jednym z najbardziej satysfakcjonujących momentów całej wyprawy. Widoki na Jezioro Szkoderskie i otaczające je góry zapierały dech w piersiach. Musieliśmy jednak zachować ostrożność, bo na drodze czasami pojawiały się wędrujące świnie.
Stamtąd przekroczyliśmy z powrotem granicę z Czarnogórą i skierowaliśmy się do Podgoricy.
Powrót do Dubrownika
Po szybkie zwiedzeniu Podgoricy, rozbiliśmy obóz na noc w winnicy niedaleko stolicy. Był to pierwszy raz (mocno spóźniony!), kiedy podczas tej wyprawy zdecydowaliśmy się skorzystać z namiotów. Trafiliśmy na camping w winnicy gdzie na kolację dostaliśmy pyszną domową lasagną i lokalne wino.
Następnego ranka spakowaliśmy się wcześnie i ruszyliśmy w stronę granicy z Bośnią, ale górska trasa przed nami okazała się znacznie trudniejsza, niż wskazywała mapa. Po przejechaniu przez Danilovgrad wjechaliśmy na odcinek pustych, górskich dróg. Całkowity brak sklepów czy kawiarni sprawił, że uzupełnienie zapasów stało się wyzwaniem. Przez prawie 80 kilometrów jechaliśmy przez górskie przełęcze, nie natrafiając na żadne miejsce, gdzie moglibyśmy kupić więcej żelków Haribo.
W pewnym momencie droga, którą wyznaczała nasza mapa (nasza wina "palcem po mapie" w fazie planowania), zamieniła się w kamienistą ścieżkę przez gęste krzaki. Jeśli planujesz tę trasę, zdecydowanie unikaj tego 10-kilometrowego odcinka (zaczyna się na 465 km trasy)! Po wielu zmaganiach i przekleństwach dotarliśmy w końcu do wioski Grahovo, gdzie zatrzymaliśmy się na pizze.
W tym punkcie wyprawy ekipa była już mocno wyczerpana, zwłaszcza po kilku dniach, gdy głównym źródłem energii były żelki. Na domiar złego odkryliśmy, że przejście graniczne w tym miejscu, było dostępne tylko dla miejscowych. A tranzytowe przejście graniczne do Bośni było 500m wyżej (na drodze z tirami...). Zecydowaliśmy się zmienić plany i wybraliśmy 20-kilometrowy zjazd w dół do Zatoki Kotorskiej oraz miły wieczór z piwem nad Adriatykiem.
Ostatni dzień podróży to powrót do Chorwacji i spory ruch przy przejściu granicznym. Po około 50 km dotarliśmy do naszego ostatniego noclegu w pobliżu lotniska w Dubrowniku, gdzie spakowaliśmy rowery, przygotowując się na wczesny lot następnego dnia. Starczyło nam czasu by uczcić koniec wyprawy, taksówką pojechaliśmy do Dubrownika na kolację i pożegnalne piwo.