Są takie miejsca, które obiecują przygodę na każdym kilometrze. Gruzja jest jednym z nich. Spakowaliśmy nasze gravele i polecieliśmy prosto w objęcia Kaukazu. Osiem dni, ponad 600 kilometrów i suma przewyższeń, która zmusiłaby do refleksji niejednego szosowca z płaskopolski. Oto nasz przepis na gruziński bikepacking.
Trasa - Nasz przepis na gruzińską przygodę
Plan był prosty: start z Kutaisi, pętla przez górzysty interior z aparatem na plecach. Minimum luksusów, maksimum wolności. Trasa prowadziła przez strome przełęcze, stepy na wysokości ponad 2000 metrów, opuszczone wioski i kaniony rzeźbione przez tysiąclecia. Asfalt? Tylko od święta. Szuter, kamienie i pył to był nasz plan A!
Komoot w rękach Bending Spoons to dla mnie sygnał do szukania alternatyw. Testujemy polskiego Veloplannera. Werdykt? Już za same kolekcje tras bez paywalla daję dużego plusa!
Spanie na dziko
Gruzja pod tym względem to złoto. Spanie na dziko jest tam legalne i akceptowane. Miejscowi? Zwykle nie mają z tym problemu, a gościnność to ich specjalność. Nawet jeśli rozbijesz namiot na prywatnym polu, najpewniej nikt nie będzie miał pretensji, o ile rano się zwiniesz. To prosta zasada, która pozwala na bikepacking we własnym rytmie.
Dzień 1: Witamy w Kutaisi
Początek w Kutaisi był strzałem w dziesiątkę. Naszą bazą wypadową został Hotel Tsiskari. Załatwili dla nas wszystko – od odbioru z lotniska, przez miejsce na montaż rowerów, po przechowanie walizek rowerowych na czas wyprawy. Miło i w świetnej cenie, czyli typowo po gruzińsku. Zdecydowanie polecamy!
Na początek lekki, 46-kilometrowy rozruch do Baghdati, gdzie od razu zderzyliśmy się z lokalnym folklorem. Problemem nie była trasa, a krowy, które opanowały jedną z głównych dróg. Szybko dotarło do nas, że powiedzenie "gapić się jak cielę" jest z życia wzięte, więc zwierząta zaczęliśmy omijać niczym tyczki na narciarskim slalomie.
Biorąc pod uwagę wszechobecne krowy, świnie i niezliczone brązowe miny, raczej to nie jest szosowa utopia. Do tego lokalnego ekosystemu dochodzą kierowcy, których fantazja zdaje się nie mieć granic. Podwójna ciągła to tylko sugestia, a wyprzedzanie na trzeciego to esencja gruzińskiego stylu jazdy.
Dzień 2: Ogień na Przełęczy Zekari
Kolejny etap prowadził z Baghdati na Przełęcz Zekari (ok. 2200 m). Podjazd zaczął się od razu za miastem i liczył blisko 40 kilometrów ciągłej wspinaczki o sumie przewyższeń sięgającej 2500 metrów. W miejscowości Sairme gładki asfalt zmienił się w drogę szutrową, która prowadziła już na sam szczyt.
Z przełęczy roztaczała się panorama ośnieżonych szczytów Wielkiego Kaukazu na granicy z Rosją. To był też moment, w którym doceniłem dźwiganie teleobiektywu w sakwie. Zjazd z przełęczy to 25 kilometrów po wymagającej, kamienistej nawierzchni. Dzień zakończyliśmy noclegiem na dziko za Abastumani.
Dzień 3: Przez Gruziński interior do Vardzii
Wiedzieliśmy, że ten dzień będzie ciężki. Prawie 100 kilometrów, z czego pierwsze 40 to gładki, nużący asfalt. Potem zaczął się prawdziwy wycisk na 1x1. Upał, pył i profil trasy, na którym dominowała czerwień podjazdów. Z każdym kilometrem nawierzchnia stawała się coraz bardziej wymagająca.
Wjechaliśmy na step na wysokości 2100 m n.p.m. Krajobraz zmienił się w surową, kamienistą pustkę. W oddali widać było rolników zbierających skoszoną trawę, twardzi ludzie żyjący w twardym świecie. Tutaj też zaliczyliśmy pierwsze bliskie spotkania z kaukaskimi psami pasterskimi. Te gigantyczne bestie nie akceptują rowerów. I dają o tym głośno znać.
- Mamo, chcę Badlands.
- Mamy Badlands w domu.
- Badlands w domu: ...
W pewnym momencie ślady opon po prostu zniknęły w trawie. Zostaliśmy sami na bezkresnym stepie, otoczeni wzgórzami, zdani wyłącznie na ślad w nawigacji. Czułem się jak ten kierowca z gazet, który bezrefleksyjnie wjeżdża do rzeki, bo nawigacja tak kazała. Na szczęście po chwili przedzierania się na azymut nasza trasa połączyła się z drogą gruntową, która doprowadziła nas na krawędź płaskowyżu. W dole, w głębi kanionu, leżało skalne miasto Vardzia.
Początek zjazdu był magiczny. Słońce za plecami malowało odległe góry na pomarańczowo i czerwono. Zabawę przerwała kolejna farma i agresywne psy pasterskie, które goniły nas przez dobrych paręset metrów. Adrenalina skoczyła, więc puściliśmy hamulce na zjeździe... chwilę później mój kolega uszkodził oponę, nawet tubeless nic nie pomógł, nowa opona niestety pękła na rancie.
Koniec marzeń o szybkim zjeździe, ale na szczęście psy już odpuściły. Zostało nam zakładanie dętki przy pięknym zachodzie słońca, a na resztę drogi 10-kilometrowa przeprawa po kamieniach w kompletnych ciemnościach.
Mimo wszystko miało to swój urok. Przynajmniej nie padało, a gwiazdy na niebie były obłędnie widoczne. Niestety, widoku na kanion Vardzii z góry już nie uświadczyliśmy.
Dzień 4: Zwiedzanie Vardzii w karbonowych butach
Vardzia to wykute w skale miasto-klasztor z XII wieku. To potężny kompleks jaskiń, tuneli i kościołów, który kiedyś mieścił tysiące mnichów i chronił mieszkańców przed najazdami Mongołów. Miejsce robi piorunujące wrażenie, nawet jeśli zwiedzasz je w butach SPD. Dzień wcześniej zgubiłem na stepie jednego klapka, więc musiałem chodzić po skałach w butach z karbonową podeszwą o twardości 10/12. Jak to mówią, acquired taste, ale przynajmniej było na co narzekać.
Po zwiedzaniu czekał nas wjazd na kolejną wyżynę.
Dzień 5-6: Wyżyna Dżawachetii, największe jezioro Gruzji i francuski długodystansowiec
Południe Gruzji to Wyżyna Dżawachetii, co oznaczało jedno: ponowną wspinaczkę na ponad 2000 metrów i dłuższy pobyt w surowym klimacie. Gdy pogoda zaczęła się psuć, pod Ninotsmindą wpadliśmy na Elouana (@elouan_toi), Francuza w drodze do Japonii. Po wspólnej kolacji rozbiliśmy namioty na lokalnym stadionie. To było idealne obozowisko: ogrodzone, wolne od krowich min i – co najważniejsze – bez psów. Mimo niskiej temperatury, spaliśmy jak zabici.
Paravani to największe jezioro w Gruzji, położone na ponad 2000 m n.p.m. Krajobraz tutaj jest monumentalny. Objechaliśmy Paravani gravelową trasą, mijając kompletnie opuszczone, postapokaliptyczne wioski. Niestety, nisko wiszące chmury odebrały widokom nieco magii.
Zjazd w kierunku Tsalki prowadził asfaltową i względnie dobrą trasą, co pozwoliło mi pobić mój gravelowy rekord prędkości – 80 km/h na w pełni załadowanym rowerze.
Dzień 7: Tabatskuri – punkt kulminacyjny
To był piękny dzień. Wjazd z Tsalki na płaskowyż z jeziorem Tabatskuri to była niekończąca się wspinaczka po fatalnej nawierzchni, ale im wyżej, tym pogoda stawała się lepsza, aż w końcu wyszło pełne słońce.
Wokół nas pasterze pędzili swoje stada, a ich ogromne psy niezmiennie nas straszyły. Żaden nas nie ugryzł, ale uporczywe szczekanie i gonitwa zafundowały parę interwałów w piątej strefie.
Miasteczko Tabatskuri, położone nad jeziorem o tej samej nazwie, było punktem kulminacyjnym wyjazdu. Widok na szczyty skąpane w świetle zachodzącego słońca był absolutnie powalający. Znaleźliśmy nocleg ze śniadaniem i widokiem na jezioro. Kiedy poszliśmy zobaczyć lokalną cerkiew, podeszła do nas starsza pani i łamaną angielszczyzną zaprosiła na domowy obiad. Na stole wylądowały świeżo złowione ryby, domowy ser i kompot.
Dzień 8: Zjazd do cywilizacji i powrót
Ostatni dzień to był długi zjazd do Borjomi. Zaczęło się od 20 kilometrów trawersu po stepie, gdzie znów uciekaliśmy przed psami, a trasa często była tylko umowną kreską na mapie. Zjazd momentami był tak stromy, że załadowany rower tracił przyczepność i jedyne, co pozostawało, to modlić się o wypłaszczenie.
Przejechaliśmy przez kurort narciarski z nadzieją na lepszą drogę. Nic z tego... przez kolejnych 10 kilometrów nadal walczyliśmy z wybojami.
Dopiero w samym Borjomi, mieście słynącym z wody mineralnej, która w czasach ZSRR była jedną z najbardziej kultowych marek bloku wschodniego, poczuliśmy, że wracamy do cywilizacji.
Ostatni odcinek do Kutaisi był już tylko formalnością. Samo miasto, czwarte co do wielkości w kraju, liczy zaledwie 140 tysięcy mieszkańców. Zapomnijcie o specialty coffee. Nie mieliśmy już sił pedałować, więc zamówiliśmy Bolta i objechaliśmy pobliskie monastyry i market. Koniec przygody.
Gruzja nas wykończyła i zachwyciła. To kraj surowego piękna, brutalnych podjazdów i ludzi o wielkich sercach. Jeśli szukasz przygody w najczystszej postaci, pakuj rower. Nie pożałujesz.